Kto w ostatnich miesiącach odwiedził salon samochodowy z zamiarem zakupu konkretnego modelu w wybranej wersji wyposażeniowej, często przecierał oczy ze zdumienia. Termin odbioru auta, jaki padał w trakcie rozmowy, przypominał bardziej pierwszą wolną datę konsultacji u lekarza specjalisty na NFZ. Ten, kto potrzebował samochód dla firmy na „już”, zbyt dużego wyboru nie miał. Albo bierze się to, co jest aktualnie na stocku dealera, albo trzeba uzbroić się w cierpliwość.
Przy okazji wrześniowych targów motoryzacyjnych w Monachium, dziennikarka CNBC rozmawiała z przedstawicielami czołowych producentów branży motoryzacyjnej. Zgodnie przyznawali oni, że problem z półprzewodnikami, które są kluczowym elementem nowoczesnych aut, z ogromną mocą uderza w ich biznes. Co więcej, przedstawiciele VW, Forda czy Daimlera zgodnie stwierdzają, że nie wiadomo kiedy ten problem zostanie rozwiązany.
CZYTAJ TAKŻE: 5 najciekawszych samochodów, na które można otrzymać dofinansowanie
Szef europejskiego Forda, Gunnar Herrmann w rozmowie z CNBC wskazał, że niedobór na rynku chipów może zakończyć się w 2024 roku, ale pewności co tego nikt nie ma.
Dlaczego półprzewodniki są tak ważne w branży moto? Weźmy przykład. Bardzo popularny w polskich realiach samochód dla firmy Ford Focus ma na swoim pokładzie 300 chipów. W przypadku aut elektrycznych liczba ta, może być nawet… dziesięciokrotnie (!) wyższa. To pokazuje, że współczesny samochód bez chipów nie pojedzie. Branża motoryzacyjna również.
Żeby być fair wobec naszych czytelników, powinniśmy powiedzieć „Dziwna sprawa, nikt tego do końca nie wie”. Rzeczywiście sytuacja jest złożona. Analizując jednak sytuację na rynku, można dostrzec pewną „historię choroby”. Około półtora roku temu pojawiły się problemy z dostępnością zaawansowanych kart graficznych i komputerów gamingowych. Tłumaczono to wzrostem popytu spowodowanym powstawaniem potężnych „koparek” kryptowalut w Chinach. Problem jednak okazał się głębszy. Producenci podzespołów komputerowych przyznawali, że nie wyrabiają się z zamówieniami. Krótko mówiąc - klęska urodzaju. Do tego doszło kilka zdarzeń losowych jak pożar jednej z fabryk w Japonii, załamanie pogody w Teksasie i… koronakryzys.
W czasie pandemii, najpierw branża motoryzacyjna się zamknęła. Spadła sprzedaż, a w salonach hulał wiatr. Taki stan trwał niedługo, bowiem szybko konsumenci doszli do wniosku, że w tych zwariowanych czasach własny samochód do podstawa egzystencji i ruszyli z zamówieniami. Równowaga dostaw półproduktów i surowców została naruszona, a ciężki jak nigdy portfel zamówień coraz bardziej ciążył na terminowości i dostawach. Efekt: z fabryk wyjeżdżały niekompletne auta, które czekały na parkingu „półproduktów” na brakujący jeden, dwa, lub kilkanaście podzespołów.
Ze strony samych przedsiębiorców coraz częściej słychać, że samochody już eksploatowane we flotach zostaną w firmie na dłużej. Co ciekawe, niektórzy szukają tymczasowych rozwiązań na rynku wtórnym.
Są firmy, które w pilnej sytuacji wybierają auto wśród egzemplarzy poleasingowych, a nawet z komisu. Należy się więc spodziewać, że auta używane będą lepiej trzymać cenę. W tej sytuacji przeciętny Kowalski będzie sięgał po starsze i tańsze modele. Widać to już w statystykach. Jak donosi Instytut Badań Rynku Motoryzacyjnego SAMAR, średnia wieku sprowadzanych aut do Polski w sierpniu pobiła historyczny rekord – 12,1 roku. Takiego wyniku, nie było NIGDY w 21-letniej historii gromadzenia takich danych przez CEPiK.